Genealodzy.PL Genealogia

Genealogia kresowa - Pamiętnik ułana z 19-tki wołyńskiej

Ryszard - 15-08-2009 - 08:55
Temat postu: Pamiętnik ułana z 19-tki wołyńskiej
Urodziłem się 25 grudnia 1903 roku we wsi Bachtynek gm. Murowany Kuryłowcy ,pow.Nowa Uszyca,woj.Kamieniec Podolski/Sienkiewicz w Trylogii nazywał to „Czortowe Jary”, parafia rzymsko-katolicka Wierzbowice.Matka moja Kamilia z domu Sokołowska była zamężna z Józefem Korczyńskim . Matka pochodziła z rodziny Sokołowskich i spokrewniona była z rodem Branickich z Baru.Ojciec był szlachcicem zamoznym .Rodzice mieli 12 dzieci , ja byłem ostatnim dzieckiem .Rewolucja sowiecka z 1917roku spowodowała wielką biedę naszej rodziny Korczyńskich i aresztowania przez GPU i czekistów.23 maja 1923 roku uciekłem do Polski i przyjęty zostałem przez polską Policję Państwową w Ostrogu na Nowym Mieście. W pażdzierniku 1924 roku otrzymałem przydział do 19 Pułku Ułanów Wołyńskich w Ostrogu. Stawiłem się w pułku z 2 tygodniowym opóżnieniem , a to z powodu nie doręczenia karty powołania. Moi nowi koledzy byli już nieco obeznani z warunkami służby rekruckiej , mieli przydzielone konie , a ja byłem skazany na najgorszego konia i na szczególną obserwację instruktorów. Instruktorzy odnosili się do mnie z pewnym szacunkiem , nie używając „łaciny” ani innych chwytów stosowanych w kawalerii.Zwalniał się starszy rocznik i potrzebny był pisarz do kancelarii szwadronowej . Szef szwadronu na zbiórce kazał wystąpic tym ,którzy mają ładny charakter pisma . Wystapiło nas pieciu. Poddano nas egzaminowi w formie dyktanda . Wybrano moją kandydaturę , dzięki czemu zostałem częściowo zwolniony od mniej ważnych ćwiczeń wojskowych . Frajtrowie , a nawet kaprale zaczęli zabiegać o moje względy i nie obowiązywały mnie sprzątanie koszarowe i dyżury w stajni. Miałem okazję poznać lepsze towarzystwo w kancelarii pułkowej . Oficerowie przeważnie byli na urlopach i żadnego jeszcze nie widziałem. Przyszedł rozkaz z Brygady żeby wyznaczyć jednego pisarza do odkomenderowania do Rejonowej Komisji Uzupełnień w Równem na okres 1 miesiąca. Wytypowano oczywiście mnie , dostałem nowe umundurowanie , co najważniejsze ostrogi i czapkę rogatywkę. Miałem przedstawic siebie jako starego żołnierza , aby nie przynieść ujmy pułkowi . Po powrocie z odkomenderowania , zastałem w szwadronie po prostu panikę-wrócili z urlopów oficerowie i zabrali się do roboty. Największy postrach wśród rekrutów szerzył ppor. Ugrechelidze z pochodzenia Gruzin . Był to wysoki i chudy oficer , czarnymi wąsikami ,operujący „łąciną” zaczerpniętą z carskiej armii. Na ujeżdżanie uzbrajał się w długi bat , którym niemiłosiernie częstował każdego kto mu podpadł. Szef szwadronu wachmistrz Tadeusz Włodarczyk poinformował mnie o tym oficerze i powiedział , że na jazdę konną muszę stawiać się codziennie . Największym zmartwieniem moim było to ,że nigdy nie miałem stałego konia , a tylko takiego który był wolny . Trzeba wiedzieć , że jeżeli jeżdziec i koń nie poznają się wzajem , to nie da się dobrze „ tańczyć”. Pod takim strachem i w takich warunkach , poszedłem na ujeżdżanie. Kiedy zastęp zajął koło i ruszył kłusem wzrok ppor. Ugrechelidzego skierowany był na mnie . W pewnej chwili pada komenda „zastęp stój!”Wskazał batem na mnie i kazał wyjechać na środek „skąd ty się tutaj wziąłeś i z którego szwadronu?” Odpowiedziałem w formie przepisowego meldunku , ze jestem z 2 szwadronu ,1-go plutonu ,1-szej sekcji , a moim dowódca jest właśnie pan ppor. Ugrechelidze. „Gdzieś ty do tej pory był i co robił?”. Odpowiedziałem gdzie byłem i co robiłem .” Ach ty taki owaki synu , toś ty skrobipiórek ano zobaczymy co ty potrafisz” Zastęp ruszył ćwiczebnym kłusem i pada komenda „skrobipiórek z konia, na koń ćwicz , to samo w ćwiczebnym galopie , a póżniej nożyce „ Udało mi się bez większego trudu tę komendę wykonać , a co najważniejsze nie dostałem batem. Zauważyłem ,ze ten postrach na rekrutów uśmiechnął się i powiedział „ widzę, że z ciebie bracie pistolet dobry”. Po okresie rekruckim i przysiędze zarządzono obserwację i selekcję kandydatów Szkoły Podoficerskiej . Zostałem wytypowany jako kandydat . Dowódca szkoły zarządził sprawdzenie zeszytów ćwiczeń kandydatów . Wezwał mnie do siebie , sprawdził mój wygląd zewnętrzny i powiedział ,ze moja sylwetka odpowiada wymaganiom podoficera , natomiast wykształcenie nie odpowiada , ponieważ nie mam ukończonych 7 klas . Po krótkich wyjaśnieniach zameldowałem ,że dołożę wszelkich starań aby szkołę dobrze ukończyć i poprosiłem aby mnie przeegzaminował . Egzamin wypadł pomyslnie i odkomenderowano mnie do Szkoły Podoficerskiej , a nie na kucharza lub ordynansa , jak to sobie obiecywałem . Miesiące twardej kawaleryjskiej szkoły zahartowały mnie , a jednocześnie przy pilnej nauce , wysunąłem się na czoło spośród 60 kandydató , w rezultacie końcowym dostałem 3 lokatę i stopień kaprala. Po powrocie do szwadronu jako podoficer pełniłem funkcję pisarza i podoficera broni . Wywiązywałem się wzorowo z czynności służbowych a wieczorami dużo czytałem , zaopatrując się w książki z miejskiej biblioteki. Pierwsza lustracja broni w pułku postawiła mnie na 1 miejscu i wyznaczono mnie już na podoficera broni w pułku. Będąc jeszcze w służbie czynnej dostałem awans na plutonowego , zakwalifikowano mnie na podoficera nadterminowego . Moje przekonanie ,że uczciwa praca i samokształcenie przynoszą wyróżnienie i korzyści , skłoniło mnie do poddawania się egzaminom jako eksternista . Zdałem egzamin z zakresu 5 oddziału szkoły powszechnej , a w następnym roku z 7 oddziału szkoły powszechnej . Oprócz magazynu broni pułku powierzono mi funkcję biurową referenta uzbrojenia , a już w roku 1928 r. 11 listopada otrzymałem awans na wachmistrza .Przyznam się szczerze , że tego nie oczekiwałęm ani ja ani byli moi instruktorzy , którzy nadal byli plutonowymi. Życie samotnego człowieka nie posiadającego bliższej rodziny , oprócz brata Antoniego , mieszkającego w odległym Kowlu –sprzykrzyło m się . Przypadkowo zapoznałem Stanisławę Krasowską , uczęszczającą do szkoły w Ostrogu . Wziąłem niedługo potem ślub w Ostrogu..W dalszym ciągu dokształcałem się z zamiarem dostania się do Szkoły Podchorążych , dla podoficerów zawodowych w Bydgoszczy . Złożyłem podanie do dowództwa pułku z prośbą o skierowanie mnie na egzamin . Nie było łatwo przebrnąć przez wszystkie przeszkody na tej drodze . Najpierw egzamin u dowódcy pułku , gdzie na 4 kandydatów uznano tylko mnie jako dobrze przygotowanego . Miałem już ukończone 6 klas gimnazjum . Od kandydatów żonatych wymagane było odpowiednie pochodzenie i wykształcenie żony , która miała w przyszłości odpowiadać intelektualnej i materialnej sferze oficerskiej . Podanie zostało skierowane do oficera komisji małżeńskiej , która po 3 miesiącach obserwacji oświadczyła ,że żona moja jest im mało znana i że przyjdą na wizytę do mojego domu . Oględziny wypadły zadowalająco i podanie przesłano do Bydgoszczy . Egzamin w Bydgoszczy trwał przez dwa tygodnie . Egzamin zdałem dobrze i musiałem obowiązki przekazać obowiązki referenta broni pułku. Sprzeciwiał się temu ówczesny kwatermistrz major Romański . Sprawa zajął się dowódca pułku i major dostał za swoje
.W szkole w Bydgoszczy panował rygor i dyscyplina , mój dowódca roku Lindhardt karał za był co. W szkole byli donosiciele . Kiedys wyraziłem się niefortunnie o naszym poloniscie kapitanie Zarembie , że potrafi przyczepic się do ucznia jak „rzep do psiego ogona „Wydalono mnie ze szkoły. Nie zostałęm oficerem , wróciłem do pułku.Zostałem szefem ewidencji personalnej i społecznie Spółdzielczosci Wojskowej . W 1936 roku odznaczono mnie brazowym krzyzem zasługi .



Spisano z pamietnika /orginału/ Franciszka Korczyńskiego –wachmistrza 19 PUW

KONIEC CZESCI PIERWSZEJ................


Wspomnienia z ostatniej wojny 1939-45
Był to pamiętny sierpień 1939 roku z powodu panujących upałów i gorączkowych przygotowań do nadciągającej burzy z Zachodu-spodziewanego ataku hitlerowskiego na Polskę. W planach mobilizacyjnych przewidywano obsadę kadrową dla mobilizowanych oddziałów na wypadek wojny. W świetle takiego planowania zostałem przydzielony do Kadry Rejonu Krakusów z siedzibą w Łucku , z której miał być utworzony Szwadron Kawalerii Dywizyjnej przy 13 DP. Przedtem jednak przyjąłem obowiązki szefa szwadronu od mego poprzednika wachmistrza Książka , który wraz z plutonowym Mauerem i majorem Bednarskim stanowili dowództwo Szwadronu Krakusów. Niewiele jednak miałem wspólnego z oddziałami Krakusów, gdyż ze wszelkich posunięć organizacyjnych i urzędowych wynikało jasno , że w nieznanym nam ani godzinie będzie ogłoszony alarm mobilizacyjny i tak też stało się 20 sierpnia 1939roku ,kiedy to nad lotniskiem w Łucku około godz. 24 szum samolotu lądującego zwiastował dla naszej dywizji mobilizację. Pracowałem wówczas w kancelarii z plut. Mauerem i żartobliwie rozmawialiśmy ,że zapewne przywiózł rozkaz mobilizacji. Po upływie 30 minut wpadł do kancelarii dowódca szwadronu , z którego twarzy odczytaliśmy ,że potwierdziły się nasze przypuszczenia. Otworzył szafkę pancerną , wydobył zapieczętowane koperty z zakresami czynności i oznajmił krótko „Mob”. Z zegarkiem w ręku pokwitowaliśmy odbiór zakresu czynności i od tej chwili zegar i zakres czynności był naszym rozkładem zajęć. , aż do chwili załadowania szwadronu do transportu kolejowego. Wspomnianym zakresem czynności , byłem wyznaczony na komendanta sztabu przydziału rezerwistów i koni zmobilizowanych dla potrzeb szwadronu . Czas był ograniczony , każdego zgłaszającego rezerwistę należało przydzielić wg. Specjalności do odnośnego plutonu , wydać przysługujące mu uzbrojenie i wyposażenie osobiste , jak i pełny rynsztunek na konia . Sprawa była tym trudniejsza , że nie posiadaliśmy własnych magazynów , a wszystko trzeba było pobierać z innych jednostek z depozytu. Nie brakło w tym czasie różnych nieporozumień , niedociągnięć w kwestach organizacyjnych , które dopiero zdają praktyczny egzamin w końcowej fazie . Na ogół jednostka nasza zmieściła się w przewidzianym organizacyjnie czasie , a w szczególności wyróżnili się rezerwiści mobilizowanych najmłodszych roczników. Stawili się od 1 godziny „Mob”, nie było spóżnień , a ich entuzjazm był taki , jakby wybierali się na zawody , a nie na najstraszniejszą w dziejach świata wojnę . Zmobilizowano 250 koni remontowych , które nigdy nie poczuły siodła na sobie , w doświadczonych rękach ułanów po 3 dniach zmuszone były w szyku zwartym wykonywać niezbędne rozkazy swoich władców. Gdyby ktoś w swoim czasie sfilmował nieubłągana walke tych szlachetnych zwierząt z ich ujeżdżaczami , to miałby film na miarę światową. Pisk ,kwik ,rżenie nieoswojonych rumaków ,kładzenie się na ziemi i stawanie dęba , były wprost nie do opisania , a na placach musztry widać było masę żywych istnień zmieszaną z pyłem i kurzem . Jak wspomniałem , do stacji załadunkowej jechaliśmy już trójkami w poszczególnych plutonach . Po załadowaniu do wagonu i po 2 –dniowym transporcie w upalne lato pogodzili się nasi współtowarzysze niedoli ze swoimi końmi i przeznaczeniem . Od tej chwili nastapiło zbratania się ułana z koniem. Poczynając od dowódcy szwadronu , a skończywszy na kucharzu nikt nie wiedział dokąd transport jest kierowany , na wschód czy też na zachód . Tajemnica kierunku marszu leżała w rękach zawiadowców stacji , którzy zgodnie z dyrektywami wskazywali kierunek marszu . Minęliśmy Brześć , Warszawę i dopiero po stacjach kolejowych zaczęliśmy orientować się , że jedziemy na front zachodni . Przy wszystkich skrzynkach pocztowych na stacjach kolejowych dyżurowali żandarmi , nie zezwalając na wrzucanie listów . Dopiero po przybyciu na miejsce przeznaczenia , po wyładowaniu transportu mogli ułani posłać listy , które podlegały przymusowej cenzurze przez wyznaczonego oficera , nie wolno w nich było pod najsurowsza karą podawać miejscowości , lecz jedynie numer poczty polowej . Wyładunek i zakwaterowanie plutonów w terenie odbyły się po 30 sierpnia , a do 31 czas upływał na codziennych ćwiczeniach w ujeżdżaniu koni i przyzwyczajaniu tychże do pokonywania przeszkód w terenie , oswajaniu ze strzelaniną . Tak dla żołnierzy , jak i dla koni był to okres nadzwyczajnego wprost wysiłku az do wycieńczenia , od świtu do nocy . Były też i nocne ćwiczenia uprzykrzające życie , chociaż w naszych warunkach było to koniecznością . Jako szef szwadronu nie miałem czasu spożyć posiłku , ani rozebrać się do spania . Siennik był łóżkiem obok którego stała menażka na posiłek . Tak ja , jak i pozostali ułani z upragnieniem oczekiwali zmiany , chociażby na najgorsze . Wreszcie przyszedł oczekiwany moment –o godzinie 12 dnia 31 sierpnia odebrałem telefon , rozkaz bojowy przekazałem dowódcy szwadronu i dałem rozkaz dyżurnemu trębaczowi zagrać alarm bojowy . W 10 minut rozkwaterowani po koloniach ułani stawali jak jeden mąż na zbiórce . We francuskich hełmach na głowach wyglądali jak Legia Cudzoziemska . Ich bojowy wygląd i okazywany patriotyzm napawał przełożonych otuchą i zdawało się , że nie ustąpią żadnemu przeciwnikowi . Po odebraniu raportu i oświadczeniu dowódcy szwadronu ,że już rozpoczęła się wojna , na horyzoncie ukazały się niemieckie samoloty . Padł rozkaz OPL i zwarta masa rozsypała się w ukrycia . O zachodzie słońca słychać już było kanonadę , a nasz szwadron rozpoczął załadowywanie do wagonów . Oficer informacyjny por. Zieliński dodawał ułanom otuchy twierdząc ,ze to gen. Haller walczy w Gdańsku. Jak się okazało 13 DP w skład której wchodził nasz szwadron otrzymało zadanie udania się pod Tomaszów Mazowiecki , gdzie Niemcy przerwali front . Wszędzie po drodze już walczyła obrona przeciwlotnicza poszczególnych miast .CKM-y na dachach i artyleria ostrzeliwały niemieckie samoloty . Twierdzono ,że Niemcy atakują w polskich barwach , co było trudno sprawdzić . W drodze przed stacja kolejową Koluszki zauważyliśmy samolot oraz ogień artylerii przeciwlotniczej , która to obrona strzelała z pobliskich lasków . Ponieważ ów samolot zbliżał się do naszego transportu dowódca CKM na torach kapral Tuzikiewicz zapytał mnie co ma robić , na co odpowiedziałem mu ,że jego dowódcą jest por. Tarkowski , którego ma pytać. Jaki był rozkaz por. Tarkowskiego nie wiem , lecz zauważyłem ,że po oddaniu jednej serii lecący samolot stracił równowagę , zaczął koziołkować i w odległości 500 metrów od toru kolejowego spadł na ziemię.. Transport zatrzymał się na stacji . Nasi sanitariusze pobiegli z noszami . O zgrozo okazało się ,ze strącono nasz samolot i jest dwóch rannych lotników . Bardzo przykre , ale prawdziwe . Takie wypadki zdarzają się na froncie .. Na stacji w Koluszkach przystąpiono do szybkiego wyładunku koni i wozów , co w polowych warunkach /bez ramp/ jest bardzo trudne . Po wyładunku poszczególne plutony zajęły stanowiska bojowe pod osłona lasu i w tym momencie ukazały się 3 bombowce niemieckie , które dostały się w ogień obrony przeciwlotniczej i były zmuszone do odwrotu . Za nimi podążała eskadra składająca się z 6 bombowców , co razem stanowiło 9 bombowców , któ®e pomimo ognia , zapikowały nad naszym pociągiem . Rozpoczęło się bombardowanie transportu . Owies i siano wraz z rozbitymi wagonami fruwały w powietrzu . Nasze konie zostały pozbawione furażu , którego w tym rejonie niełatwo było zdobyć. Jedyny zapas to owies w owsiakach przy siodle siano z żelaznej porcji . Niemcy stwierdziwszy obecność naszych oddziałów , wyszukiwali nas i ostrzeliwali ogniem z broni maszynowej . Nawet w takich wypadkach ułani nie tracili humoru , a najbardziej porywał ich śmiech . Powodem tej uciechy był fakt ,ze cwałująca od zakrycia do zakrycia kawaleria pozostawiała za sobą chmury pyłu , w którą niedoświadczeni jeszcze ułani wpadali . Około północy zatrzymaliśmy się w lesie pod Tomaszowem Mazowieckim , gdzie obserwowaliśmy oświetlone przez Niemców przedpole walki . Walka toczyła się pomiędzy niemiecką bronią pancerną , a naszą piechotą .Sam kurz motorów , wybuchy granatów i ogień broni maszynowej oraz okrzyki „hura” , oraz jęk rannych żołnierzy uświadomił nam po raz pierwszy w życiu, jaki los nasz czeka . . W tym czasie ranny w rękę oficer piechoty przyprowadził do naszego majora niemieckiego oficera –jeńca spadochroniarza do odstawienia tegoż do wyższego dowództwa polskiego . Dziwnym okazał się fakt ,ze nasz major zdjął jeńcowi z głowy hełm i uderzył go w głowę . Przeciez wpajano nam ,ze nad jeńcami znęcać się nie wolno..Jeńca tego odeskortowało naszego sztabu por. Zieliński . W taki sposób rozpoczęła się walka frontowa .Nasze placówki kawaleryjskie były wraz z patrolami rozsypane pod Tomaszowem , który wówczas znajdował się w płomieniach po całonocnych walkach . Pamietam ,ze pierwszym dowódcą plutonu był plut. Mesner , którego zmieniłem na rozkaz majora Bednarskiego. Jak zwykle zadaniem moim było nadsyłanie meldunków i trwanie na placówce aż do zmiany . Wkrótce jednak zostałem wykryty przez niemieckie myśliwce . W tym rejonie jedynymi miejscami do ukrycia były osiedla i wioski , które często padały pastwą ognia , gdyż słomiane dachy były łatwe do zapalenia z broni maszynowej pociskami zapalającymi . Po zachodzie słońca ogień artylerii niemieckiej został skierowany na lasek , w którym stacjonował nasz szwadron , a skrzydłami posuwały się czołgi niemieckie . Korzystając z ciemności wyrwałem się z tego okrążenia i dotarłem do szwadronu , gdzie omal nie zostałem zastrzelony przez majora , jako samowolnie opuszczający placówkę. Regulaminowo major miał rację ale regulamin pokojowy , moim zdaniem w takich warunkach nie zdawał egzaminu , ponieważ trwanie na posterunku w takich okolicznościach równałoby się dobrowolnemu poddaniu się do niewoli-względnie skazaniu na śmierć ludzi i koni. W pierwszym dniu opisywanych walk ciężko ranny został dowódca CKM kapral Tuzikiewicz , który do ostatniego naboju strzelał do niemieckiego czołgu –bezskutecznie .Codzienna walka szwadronu polegała w dzień na patrolowaniu a w nocy funkcjonowała jako straż tylna cofającej się piechoty . Pewnego dnia szwadron trafił na mieszkanie w którym był alkohol. Po północy zatrzymaliśmy się w wiosce , w celu napojenia i nakarmienia koni . Ułani mając w sakwach alkohol postanowili zrobić porządną kolację . Znależli w pustym domu kosz jajek z któ®ych nasmażyli jajecznicy i zaprosili mnie na jednego głębszego . Udałem się na ich kwaterę z podchorążym rezerwy Marianem Mijakowskim . Zastaliśmy na stołach szklanki z wódką , a na blachach jajecznicę . Kiedy podnieśliśmy szklanki do ust nastąpił silny wybuch , skutkiem którego zawalił się sufit i zmuszeni byliśmy oknami i drzwiami uciekać do koni. W drodze powrotnej rozmawiałęm z Mijakowskim , zastanawialiśmy się gdzie upadła bomba ,która spowodowała takie zamieszanie . W pewnym momencie zauważyliśmy pod drzewem osobnika nadającego sygnały latarką elektryczną. Doszliśmy do wniosku ,ze mamy przed sobą szpiega niemieckiego . Krzyknąłem „ręce do góry „, w tył zwrot i poleciłem zrewidować go . Po rozbrojeniu i zrewidowaniu tłumaczył się , że jest starszym ogniomistrzem artylerii i został wysłany jako kwatermistrz . Na rękawach miał naszywki 3 rocznika szkoły zaw. podch. art.. Mówił ,że ukończył podchorążówkę we Włodzimierzu Wołyńskim – czym całkowicie się zdemaskował , gdyż tam była podchorążówka art. Rezerwy , nie zawodowa . Szpiega tego doprowadziliśmy do kwatery majora Bednarskiego , położyliśmy twarzą do ziemi , postawiliśmy wartowników z rozkazem strzelania w wypadku poruszenia się. Zameldowałęm o tym osobiście majorowi , który nie raczył nawet obejrzeć szpiega . Oświadczył ,że teraz się myje , niech więc aresztowany poczeka do świtu . O świcie powtórnie się zameldowałem . Major również nie zareagował , polecił ażeby jeńcem zajął się jego zastępca por. Radzio . Por. Radzio po przesłuchaniu więżnia przeprosił go za pomyłkę i kazał puścić wolno. Szpieg skorzystał z naiwności moich dowódców , dosiadł konia i cwałem odjechał w kierunku niemieckiej linii . Po upływie 30 minut zostaliśmy ostrzelani huraganowym ogniem artylerii i w panice padł rozkaz ucieczki. Major sam wskoczył do samochodu . Artleria niemiecka ogniem przerywanym kryła nas , aż zapędziła do pobliskiego bagnistego młodego lasku , gdzie połowa jeżdżców zagrzebała się z końmi w bagnie . Widząc tak beznadziejną sytuację poderwałem resztę ułanów na swoją komendę i wyprowadziłem na suchy grunt , gdzie po pół godzinie natknęliśmy się na majora. Reszta plutonów poruszała się innymi drogami . Major gdy nas zauważył krzyknął „ co to za banda ?”. Zameldowałem ,że to nie banda , aszwadron pana majora , który uwolnił niemieckiego szpiega . a teraz ogląda rezultat tej lekkomyślności . Tym meldunkiem doprowadziłem swojego dowódcę do wściekłości . Major postanowił pozbyć się niewygodnego świadka i pod grożbą sądu polowego wydał mi rozkaz udania się z powrotem na linie lasu i by przesyłać mu meldunki do kwatery . Spojrzałem na swoich ułanów a oni na mnie i doszliśmy do wniosku ,że major jest nienormalny . Cóż robić rozkaz musiałem . Przyznam się szczerze ,ze nie miałem zamiaru wykonywać tego polecenia , ale musiałem zejść mu z oczu . Ruszyłem z miejsca kłusem i po przejechaniu ok. 300 m natknąłem się na szosę ,która była obsadzona przez ostatnią linie polskiej piechoty . Z ukrycia wychylił się kapitan i zapytał „ a dokąd to husaria podąża „Kiedy mu powtórzyłem zadania , pokazał mi stanowisko broni maszynowej i dział p. panc . twierdząc ,że jego zadaniem jako ostatniej linii jest strzelać do każdego kto ukaże się na przedpolu . Sytuacja została uratowana . Mając świadka w asyście wróciłem i zameldowałem o sytuacji . Wyczułem w oczach majora wściekłość i spodziewałem się dalszych prześladowań . W tym czasie z pozycji cofała się już ostatnia linia naszej piechoty , a major udając bohatera prowadził nas stępem środkiem szosy . W pewnej chwili dostaliśmy ponad głowami serię od niemieckiego lotnika , obudziło to majora i zmusiło do ucieczki w pole , gdzie zmieszaliśmy się z tyralierą piechoty i na wyścigi nastąpił odwrót . Około południa dotarliśmy do przeprawy na Pilicy , oczekujac przejścia prze most . Odnalazła się reszta naszych plutonów. Kolejnością przeprawy kierował osobiście ówczesny dowódca dywizji płk. Szalewicz . Ażeby upozorować swoją dyscyplinę major Bednarski rugał dowódców plutonów za oddalenie się na własną rękę . Uspokoił go płk. Zalewicz , który odwołał na bok majora i widać było z jego ruchów , że dawał porządne „lanie” dowódcy szwadronu. Po przeprawie major Bednarski w najbliższym lasku zarządził zbiórkę szwadronu . Oficerom kazał wystąpić przed front i w bezprzykładny sposób beształ w obecności ułanów dowódców plutonów , zarzucając im tchórzostwo , dezercje itd. Na zakończenie wyraził się ,że „ja was nauczę odwagi , rozsiodłać konie , roztroczyć siodła”. Ułani podejrzliwie spoglądali na majora i wzrokiem pytali czy rozkaz ten faktycznie należy wykonać , czy tez potraktować go jako szaleństwo . Nie było innej rady , przeciez informowałem ułanów , żeby tylko pozorowali wykonanie rozkazu , gdyż nad lasem krążyły niemieckie samoloty wyszukując nasze miejsca postoju . Za chwile moje przewidywania spełniły się i zostaliśmy zasypani gradem bomb. Uciekaliśmy do następnego ukrycia .

Koniec części drugiej

O wschodzie słońca nadjechał dowódca dywizji i wydał polecenie aby szwadron zaatakował płonący Barchaczów i wyparł stamtąd Niemców , którzy ogniem artylerii ostrzeliwują przeprawę piechoty . Rozkaz został powtórzony szwadronowi . Padła komenda :linie plutonów harcownikami naprzód. Nie wyglądało to na atak kawalerii , raczej na posuwanie się wolno w szykach lużnych . Konie i ułani byli przemęczeni do tego stopnia ,że w marszu zasypiali . Strach było patrzeć na nadludzkie wprost wycieńczenie i przemęczenie .Na nasze szczęście w Barchaczewie nie było już Niemców , napotkaliśmy tylko kilka rozbitych czołgów . Dzieła tego dokonało nasze działo przeciwpancerne ustawione w kartoflisku . Niemcy zajęli stanowisko w lesie , skąd bateria niemiecka ostrzeliwała przeprawę na Wiśle . Wkroczyliśmy do lasu . Pełno tu było naszych taborów , rozbitków , maruderów , panikarzy , a wśró nich poprzebieranych szpiegów. Nasz szwadron jako całość stanowił w tym otoczeniu jednostkę bojową. Padł rozkaz „ do walki pieszej , wszyscy z koni”. Jako szef szwadronu pozostałem dowódcą koniowodów . Nie była to rzecz łatwa wśród lasu – 1 ułan na 6 koni . Spieszony szwadron z CKM i RKM posuwał się w kierunku ostrzeliwującej się baterii , a w drugiej linii szpaler majora . Co skłoniło majora do odwrotu ? Tego nie dowiedziałem się , ale niemieckiej baterii nie zaatakował. Przerwę pod osłoną lasu wykorzystałem do nakarmienia koni . Przed zachodem słońca przeżyliśmy nalot niemieckich bombowców. Wystrzeliwane z lasu rakiety wskazywały miejsce postoju szwadronu . Posypały się bomby zabijając część ułanów i koni , powstała panika . Nie było innej rady musiałem objąć dowództwo na d całością . Należało jak najprędzej zmienić miejsce postoju . Podałem komendę zmiany kierunku „galopem marsz”. Gdy już oddaliliśmy się od miejsca bombardowania dopędził nas trębacz –goniec dowódcy szwadronu z rozkazem , aby szwadron prowadził w kierunku leśniczówki , gdzie wszyscy oficerowie sa na odprawie w sztabie dywizji . Zapadł już zmrok , kiedy dotarliśmy do leśniczówki. Zostałem wezwany do dowódcy dywizji , który oświadczył – „wachmistrzu wybierzcie 30 najlepszych ułanów , macie tu przewodnika i 2 oficerów rezerwy . Przewodnik ten doprowadzi was do przeprawy na Wiśle , odległy skrót o 30 km. .gdzie kieruje przeprawą major z plutonem saperów. Zameldujecie mu ,że o świcie ma przeprawić się sztab dywizji i reszta oddziałów. Na wszystkich skrzyżowaniach dróg postawić jeżdżców łącznikowych . O osiągnięciu przeprawy przesłać meldunek . Pamietajcie ,że będziecie posuwać się w terenie już zajętych przez Niemców. Rozkazuję ulżyć jeżdżcom przez zdjęcie im zbędnego obciążenia – np. KM , aby osiągnęli jak największą szybkość i cichość poruszania się „ Zrozumiałem ,że dla nas jako oddziału zwartego wojna się kończyła . Nasz przewodnik po raz pierwszy w życiu miał okazję dosiadać konia siodłanego , nie miał butów z cholewkami , tylko pantofle . Nie było czasu dopasować strzemion , ani uczyć go jazdy konnej . Obstawiłem go na wszelki wypadek 2 ułanami , aby nie spadł z konia , względnie nie uciekł . Po 20 kilometrach przewodnik całkowicie opadł z sił i spadał z konia . Krew mu się lała z łydek na skutek otarcia o puśliska . Twierdził pod przysięgą ,ze dalszej drogi nie zna i naprawdę niezdolny jest do dalszego marszu . Zwolniłem go dziękując za patriotyczny wysiłek . Musiałem w najbliższej wiosce , zajętej przez Niemców , porwać pierwszego lepszego gospodarza i pod grożbą rewolweru zmusić do dalszego przewodnictwa . Już po drodze dowiedziałem się od tegoż przewodnika , ze przeprawa od wczorajszego wieczoru już nie istnieje , ponieważ lotnictwo niemieckie zbombardowało prom , major saperów zastrzelił się , a saperzy rozbiegli się w czasie nalotu . Po tym oświadczeniu straciłem nadzieję na wykonanie zadania . Wysłałem jednego ułana z ustnym meldunkiem do dowództwa dywizji . Czy ten ułan dotarł na miejsce tego nie wiem . Przy mnie pozostał tylko jeden ułan –plut. Rez. Andrzej Bimander . Nie było mowy o jeżdzie konnej . Pieszo zaczęliśmy przedzierać się do brzegu Wisły . Droga była zatarasowana wrakami samochodów , armatami . Wszędzie leżały trupy ludzi i koni . Schwytani przez nas szabrownicy mienia wojskowego twierdzili ,ze są mieszkańcami osad rybackich . Upewnili nas ,ze nie znajdziemy ani jednej łodzi na tym brzegu Wisły . Uciekające wojsko i ludzie cywilni forsując rzekę pozostawiali łodzie po drugiej stronie . Faktycznie –po godzinnej wędrówce brzegiem nie znależliśmy żadnej łodzi . Po krótkiej naradzie postanowiliśmy wykorzystać zawartość wozów saperskich –piły ,siekiery i młotki . Z opuszczonych domów wyjmowaliśmy okiennice ,drzwi , a z płotów odbijaliśmy sztachety . Z tych materiałów zrobiliśmy tratwę , na której przeprawiliśmy się na drugi brzeg . Faktycznie zastaliśmy tam puste łodzie . Dwie z nich posłużyły nam do przewozu rannych . O świcie na przeciwległym brzegu ukazały się sylwetki jeżdżców . Ja z plut. Bimanderem przepłynęliśmy dwoma łodziami i zabraliśmy rannych . Pozostali kawalerzyści przeprawiali się przez Wisłę wpław z końmi . Jak się okazało major Bednarski pozostawił szwadron na łaskę Bożą . Sam pocwałował w dół rzeki , gdzie przeprawił się w dół rzeki , gdzie przeprawił się przez Wisłę . Zanim ruszyliśmy z rannymi na drugi brzeg musieliśmy stoczyć walkę wręcz z oficerami piechoty . Nie zwracając uwagi na rannych zajęli oni miejsca w łodziach . Zrzuciliśmy ich po prostu do wody . Pomógł nam w tym podchorąży rezerwy Marian Majakowski . Do połowy rzeki płynęliśmy spokojnie , przyświecało nam wschodzące słońce . Druga połowę musieliśmy pokonać pod gradem bomb niemieckiego lotnictwa . Widok był nie do opisania w swojej grozie . Jeżdżcy i konie przy wybuchach bomb wyrzucani byli ponad wodę . Ci , którzy mieli większą wprawę w pokonywaniu przeszkód wodnych i nie dosięgła ich bomba wydostawali się na przeciwległy brzeg . Gorzej było z tymi , którzy zapomnieli zluzować na koniach rynsztunek i kurczowo siedząc w siodłach próbowali nimi kierować . T należy podkreślić ,ze należało zejść z konia i płynąć wraz z nim , trzymając się jedna ręka za grzywę lub tez uczepić się końskiego ogona . Dobrze zapamiętałem słowa dowódcy plutonu łączności wachmistrza a Tomaszewskiego , który w ostatniej chwili wołał rozpaczliwym głosem –„Tonę , zawiadom moją żonę i dzieci „. I tak zniknął w moich oczach pod wodą . Nie wiem czy ktokolwiek znał adres jego rodziny i czy rodzina dowiedziała się kiedykolwiek jak zginął .W tej przeprawie zginęło wielu ułanów naszego szwadronu . Płynące Wisła osiodłane konie wskazywały ,że podobny los spotkał inne jednostki kawalerii . Niemieckie lotnictwo dosięgło również tych , którzy dopłyneli na drugi brzeg Wisły. Nigdy więcej nie widziałem już mojego szwadronu , ani jego dowódcy . Podobno dotarł on do żony w Łucku . Przykro mi było słuchać potem opowiadań kolegów jak publicznie posądzał mnie o dezercję , a przecież to on zdezerterował pozostawiając szwadron w najcięższej chwili. Ale wróćmy do faktów . Ostatnich moich poleceń i rad udzieliłem plut. Bimanderowi , sugerując mu aby zebrał resztki oddziału i kierował się na Hrubieszów , gdzie miał stacjonować zapas kawalerii Dow. II Lublin .Buty i ubranie , które zdjąłem dla łatwiejszego ratunku w wypadku zatonięcia łodzi znikły . Aby iść dalej musiałem ubranie ściągnąć z trupa . Razem z porucznikiem rezerwy Uniatyczem ruszyliśmy piechota przez płonące lasy . Przy wejściu do miasteczka Żelechów zostaliśmy ostrzelani z broni maszynowej przez niemieckich spadochroniarzy . Chcąc zasięgnąć informacji przeczołgaliśmy się do pierwszych zabudowań pod laskiem . Trafiliśmy jednak fatalnie . Gospodarz nas przepędził . Zaczął zapadać zmrok . Posuwaliśmy się wzdłuż rzeki wypatrując dogodnego przejścia . Nagle pojawił się niemiecki oddział . Zamaskowaliśmy się w kopce siana . Za chwilę nasza artyleria ostrzelała drogę po której poruszali się Niemcy . Nieprzyjaciel zjechał z drogi okopując się nieopodal rzeki . My pod osłoną nocy przeszliśmy przeszliśmy w ubraniach przez wodę sięgającą nam po szyję . Próbowaliśmy przejść szosę . Niestety tak była oświetlona reflektorami samochodów i motocykli ,że przechodzić ją było bardzo niebezpiecznie . Ranek zmusił nas do ukrycia się w pierwszej napotkanej stodole . Przez szpary obserwowaliśmy co się dzieje na zewnątrz . Niestety zauważyła nas gospodyni i grzecznie oświadczyła ,ze nasza tu obecność grozi jej spaleniem gospodarstwa i rozstrzelaniem . Po krótkiej naradzie postanowiliśmy zaryzykować przejście do pobliskiego lasku pomiędzy niemieckimi armatami . Przejść się udało ale już w lesie wpadliśmy na Niemców. Z uśmiechem odprowadzili nas do swego dowództwa . Trzeba przyznać ,ze obeszli się z nami dobrze , rozmawiali ,częstowali papierosami . Wsadzili nas do samochodu i zawieżli do Żelechowa , z którego tak uciekaliśmy. W Żelechowie było już zgrupowanych tysiące polskich jeńców. Formowano ich w kolumny . Nie pamiętam już na jakiej stacji załadowano nas do wagonów . Wywieziono nas do Prus Wschodnich i wyładowano na stacji kolejowej w Olsztynku . Podczas jazdy pociągiem zorganizowała się grupka około 15 polskich oficerów. Ja nie byłem oficerem , jednak przyjęto mnie do tego grona . Po przybyciu na miejsce nastąpiła segregacja : oficerów do jednych baraków , szeregowych do innych . Moi współtowarzysze podróży postanowili mnie zabrać z sobą do „baraków oficerskich”. Przez tydzień ukrywałem się wśród tej grupki , aż do czasu kiedy jakiś major nie zaczął grozić ,ze zamelduje wachmanowi ,że ja jako podoficer kwateruję razem z oficerami .Moi towarzysze proponowali mi zdjęcie dystynkcji wachmistrza i nałożenie gwiazdek na co się nie zgodziłem i postanowiłem przejść do baraku szeregowych .Wiedziałem ,że oficerowie będą bardziej pilnowani od szeregowców , nie będą również brać ich do prac polowych , co utrudniałoby mi zaplanowaną już wtedy ucieczkę. Po 10 dniach z baraku szeregowych wybrano 125 osób , wśród nich i mnie i zawieziono do pracy w majątku „Plateingut”. Z miejsca zatrudniono nas przy wykopkach ziemniaków dostaliśmy lepsze i obfitsze jedzenie , a jako kwaterę przydzielono nam magazyn zbożowy położony przy świniarni i owczarni . Posadzka przykryta słomą była doskonałą kryjówka dla szczurów . Nasza nie zmieniana od ponad miesiąca odzież stała się siedliskiem wszy . Koledzy żartowali ,żeby nie tępić szczurów , bo one będą żywiły się naszymi wszami , a tym samym ulżą nam . Niemcy wybierali spośród jeńców Ukraińców /rzekomo do armii ukraińskiej/ , oraz kandydatów na volksdeutschów i wyrażnie ich faworyzowali . Pamiętam ,że jednym z pierwszych, który się zgłosił był plutonowy Maćkowiak . Udowadniał on swoje niemieckie pochodzenie . Skończyły się wykopki ziemniaków , buraków i brukwi toteż pogorszyło się nasze wyżywienie . Zaczął się handel żywym towarem . Gospodarze na targowisku kupowali jeńców do różnych robót . Byłą to dla mnie szansa ucieczki . Na wsi panowała większa swoboda , jednak ze względu na mój wiek /36 lat/ i stopień były trudności . Wreszcie przyszła i na mnie kolej . „Kupił” mnie gospodarz o nazwisku Świeżyk zamieszkały w pobliskim Olsztynku . Kwaterę dostałem przy stajni w parniku i tu już mogłem rozpocząć walkę z wszami . Po pracy bieliznę wrzucałem do parnika , a sam nagi chowałem się w sianie przy koniach w stajni . Rano bielizna była czysta i bez lokatorów . Pracowałem bardzo ciężko . Gospodarz miał 18 krów , 3 konie i 25 świń . Cały ten inwentarz wymagał codziennie trzykrotnego obrządku . Samej wody musiałem napompować 75 wiader . Jedyną korzyścią był brak stałego dozoru i dobre wyżywienie . Wydawało mi się ,że moi gospodarze rozmawiają po polsku . Okazali się jednak gorsi od rdzennych Niemców. Tenże Świeżyk oskarżył mnie do wachmana . Na szczęście tym wachmanem okazał się poczciwy Ślązak , który zawołał mnie na stronę i powiedział –„Toć chłopie kochany za taka politykę jak ty prowadzisz ,to grozi stryczek z miejsca nawet Niemcowi , a co dopiero niewolnikowi jak ty” Cała ta polityka poległa na tym ,że mój gospodarz twierdził , że te wojnę na pewno wygrają hitlerowcy ,a ja odwrotnie ,że przegrają ja sromotnie. W styczniu zmieniłem właściciela . Tym razem „kupił mnie „ gospodarz Blum z wioski Mausching . W tajemnicy przed rodziną rozmawiał ze mną po polsku . Po wypiciu ze mną butelki sznapsu przyznał mi rację ,że chociaż nie wolno mu jako partyjnemu nawet myśleć o przegranej , to jednak w końcu cały świat obróci się przeciwko Niemcom. U Bluma pracował tez inny Polak kpr. Chlebowski . Był to młody i przystojny mężczyzna , w którym zakochała się urzędniczka z poczty . Dostarczyła ona Cholewskiemu kompas i mapę . Od tej chwili planowaliśmy wspólna ucieczkę. Studiowaliśmy mapę układając plan ucieczki . Nie mogliśmy się doczekać wiosny . W Mausching pracowało 12 Polaków . Chyba jeden z nich zdradził . Pewnego dnia przed oknami zauważyłem dwóch wachmanów w hełmach na głowach i z bagnetami na karabinach . Od razu domyśliłem się ,ze zostaliśmy zdradzeni . Mapa i kompas były chowane do pieca , toteż nie namyślając się długo zgarnąłem słomę i podpaliłem . Na widok dymu z komina wachmani wtargnęli do środka z okrzykiem „hende hoch”. Poprzewracali nasze posłania nic nie znajdując . Wyprowadzili nas na drogę i pod eskortą zaprowadzili do majątku ,którego właścicielem był major SS . Na przywitanie powiedział „Polnische Bandit”. Wyznaczono nas od tej chwili jako ludzi niepewnych do najcięższych robót . Szczęściem naszym było to ,że komendantem wachmanów był plutonowy armii niemieckiej o nazwisku Kamiński ,który rozumiał i rozmawiał po polsku. Nadal szukałem jakiegoś ratunku . Wykorzystałęm do tego chorobę zwana swierzb. A było to tak.. Pomimo tego ,że w baraku spałem obok chorych na tę paskudną chorobę sam byłem zdrowy . Aby trafić do szpitala drapałem się codziennie po rękach i nogach w tych samych miejscach . Powstały strupy . Pewnego dnia zgłosiłem wachmanowi Kamińskiemu , a ten z kolei majorowi SS ,że jestem chory na świerzb . Ten odpowiedział ,żeby chorzy pracowali i zdychali . Po kryjomu jednak Kamiński zatelefonował do komendy obozu i nadeszło polecenie aby wszystkich ze świerzbem wysłać do szpitala zakażnego w Olsztynie . W szpitalu na wstępnych oględzinach wysunąłem przed siebie dwóch najbardziej chorych , tak ,ze mnie nawet szczegółowo nie oglądano .Kazano nam się wykapać w wannie napełnionej roztworem szarego mydła , a następnie wysmarować maścią i iść do izolatki. Po tych zabiegach nie bałem się już świerzbu . Po 2 tygodniach odesłano nas do tego samego majątku . Teraz pracowaliśmy przy najcięższych pracach wiosennych –rozsypywaliśmy sztuczne nawozy . Tak nas wymęczali robotą ,że wieczorem kiedy wracaliśmy z pola wachmani kpili z nas mówiąc –„uciekajcie ,strzelać nie będziemy”.. Był już kwiecień ,należało jak najszybciej obmyślić plan ucieczki. Wtajemniczonych w plan było trzech tj. ja kapral Chąbolski ,który pracował jako ogrodnik i Białorusin pracujacy w świniarni przyległej do naszej kwatery , którego nazwiska nie pamiętam .. Plan został opracowany we wszystkich szczegółach . Wyznaczony został termin – noc 30 kwietnia na 1 maja 1940r. Data ta nie była przypadkowa . Niemcy gorączkowo zajmowali się przygotowaniami do obchodó 1 maja , do defilady . Codziennie po powrocie z pracy wachmani siadali do kolacji . Tylko w tym czasie byliśmy przez parę minut poza ich obserwacją . To była ta chwila . Wcześniej kapral Chocholski wyniósł nasze przygotowane tobołki do przyległej świniarni , a Białorusin zostawił w niej uchylone okienka . Przez te okienka uciekalismy w stronę odległego o 2 km. Lasu . Ostatnie 0,5 km. z braku sił już pełzaliśmy. Słyszeliśmy jak z folwarku wysypał się pościg na koniach ,traktorach i pieszo . Przeczesywali po drodze wszystkie doły po wybranych ziemniakach . Zabrało im to sporo czasu , a nam dało możliwość chwilowego wypoczynku i zamaskowania się krzakami jałowca . Siedzieliśmy tak cicho ,ze nikt z poszukujących nas nie zauważył . Około północy wyruszyliśmy w dalsza drogę . Mieliśmy 1 bochenek chleba , a woda z kałuży była do popijania . Autostradę przecięliśmy obok mostu na drodze Olsztynek –Ostróda , gdzie wpadliśmy w umocnienia wojskowe . Były to rowy wypełnione wodą i zasieki z drutu kolczastego . Dużo czasu zajęło nam wydostanie się z tej matni . Wykorzystując gwiażdzistą noc maszerowaliśmy na wschód . O świcie przerywaliśmy marsz , zaszywaliśmy się w gęstwinę leśną , paląc ogień do ogrzania się i upieczenia zdobytych w kopcach ziemniaków . Trzeciej nocy doszliśmy do drogi na polskiej stronie i odczytaliśmy na kamieniu napis „do Działdowa” .W czasie tej 3- dniowej wędrówki , tylko jeden raz natknęliśmy się na Prusaka . Spał w dole po ziemniakach . Był to młody chłopak na warcie , który tak się wystraszył , że nawet wskazał nam kierunek do granicy . Ze względu na niebezpieczeństwo pojmania szlismy tylko nocami . Unikaliśmy wszelkich dróg nawet polnych . Kierunek wyznaczała nam gwiazda polarna . Po stronie polskiej zachodziliśmy do najbiedniejszych zagród , znajdowaliśmy tu gościnę i wskazówki jak iść, które okolice omijać . Tak szczęśliwie dotarliśmy w okolice Ciechanowa . Pewnego dnia nad ranem zakwaterowaliśmy się u jednego gospodarza , a po całodziennym odpoczynku postanowiliśmy ruszyć dalej . Przedtem wspólnie odbyliśmy naradę . Białorusin pragnął czym prędzej dostać się do granicy sowieckiej , a ja z kapralem Chocholskim do Warszawy . Syn gospodarza poprowadził Białorusina w kierunku Białorusi ,nam towarzyszył gospodarz . Szliśmy polna drogą , omijając trzęsawisko podobno nie do przejścia . Szliśmy gęsiego mocno wytężając słuch i wzrok . W pewnej chwili pod lasem usłyszeliśmy turkot kół . Okazało się ,ze jest to bryczka z żandarmami . Skoczyliśmy w bok drogi . Zauważyli nas jednak . Zabłysły latarki padł okrzyk „Halt” . Gospodarz i kapral Chocholski stanęli jak wryci w ziemię , a ja wykorzystując sytuację uciekłem w ciemność . Wpadłem w bagno zanurzając się w nie po szyję . Zacząłęm płynąć a raczej brnąć przez błota . Słyszałem jak żandarmii odjeżdżali zabrawszy zdobycz w postaci moich niedawnych towarzyszy . Nigdy już nie spotkałem się z kapralem Chocholskim . Nasza wspólna niedola trwała 8 miesięcy . Przyznam się ,że wszystko to złożyło się na fakt ,że zapłakałem gorzko , jak małe dziecko . Ruszyłem sam w dalszą drogę. O świcie zauważyłem małe zabudowania i światełko w jakiejś chałupce . Skrycie podszedłem pod okno . Upewniłem się ,ze domownicy rozmawiają po polsku . Wszedłem do środka . Młoda gospodyni krzyknęła –diabeł . Faktycznie mało różniłem się od diabła , bo byłem cały w błocie , tylko oczy mi błyszczały . Po krótkiej mojej relacji nakarmiono mnie i zaprowadzono do stodoły , gdzie rozebrałem się do naga . Zaryłem w siano , a gospodyni zajęła się praniem mojego ubrania . Wieczorem nie pozwolono mi odejść , bo była – to jak oświadczono –„zielona sobota „ i prze okres świat miałem być gościem . Ponieważ drogą często przechodziły patrole , niebezpieczeństwo było duże . Gospodarz postanowił mnie zaprowadzić do swojej samotnie mieszkającej matki do wsi Gołoty , pow. Ciechanów . Gwarantowało to większe moje bezpieczeństwo . U tejże staruszki przesiedziałem przez 2 tygodnie . Regularnie 3 razy dziennie dostarczała mi do stodoły posiłki .Dalsze jednak pozostawanie tam nie miało sensu , zarówno ze względu na moje bezpieczeństwo jak i z powodu wydatków na moje utrzymanie . Zależało mi tez na czasie . Była odpowiednia pora do dalszej wędrówki –żyto podrosło i nie trzeba było się już ukrywać po lesie . Poczciwa staruszka /niestety nazwiska już nie pamiętam/ na pożegnanie wetknęła mi na drogę pieniądze . O takiej pomocy prędko się nie zapomina i ja tez nie zapomniałem . Świadczyć o tym może fakt ,że w 1947 roku wysłałem jej list z podziękowaniem i fotografia mojej rodziny , a po otrzymaniu odpowiedzi posłałem jej 10 000 zł. , co dla niej i jej synowej , która owdowiała , było wielka pomocą. W dalszym ciągu swej wędrówki dotarłem do granicy Generalnej Guberni z Reichem . Nie lada sztuką było pokonanie granicznej rzeki Narew. Utrudnieniem była duża liczba patroli i fakt ,ze nie znałem tej okolicy.. Napotkany gospodarz powiedział mi ,że w jego sadzie odpoczywają 2 osoby z Warszawy , które wieczorem będą forsowały Narew. Czy wezmą mnie z sobą? – pomyślałem . Nie miałem im czym zapłacić . Postanowiłem ich podejść jakimś fortelem . Odszukałem tych ludzi śpiących przy tobołkach w cieniu drzew . Krzyknąłem –„wstawać spekulanci , zabierać tobołki i na posterunek ,myślicie ,ze wywiad niemiecki nie potrafi takich jak wy wyłapywać ?”. Rezultat był dobry , po tych słowach zbledli i trzęśli się ze strachu . Nie przedłużając tej chwili powiedziałem – „uspokujcie się ludzie , bo to ja mam większego stracha niż wy”. Opowiedziałem im wszystko , uspokoili się , poczęstowali wódką i zakąską i z pełnym zrozumieniem przyrzekli mi pomóc w przeprawie . O zmierzchu ruszyliśmy nad brzeg Narwi i tylko im znanymi ścieżkami . Ukryliśmy się w gęstwinie zarośli . O świcie przypłynęła umówiona łódka , która nas zabrała na drugi brzeg . Po wtajemniczeniu przewodnika kim ja jestem , okazało się ,że nie zażądał ode mnie zapłaty . Po drugiej stronie Narwi była podmokła łąka , a pod lasem strażnica graniczna . Na widok spekulantów strażnicy wyjeżdżali samochodem na droge i oswabadzali handlowców z tobołków. Na mój wniosek przeczekaliśmy ten moment w krzakach i na ostatku przeszliśmy szczęśliwie aż do stacji kolejowej Chotomów pod Warszawą . Moi towarzysze podróży kupili mi bilet do Warszawy . W Warszawie zatrzymałem się przez kilka dni u swoich „opiekunów” , rozmawiałem z różnymi ludżmi o możliwości przerzutu na zachód . Nie miałem zamiaru siedzieć w Warszawie i czekać tygodniami na jakąś okazję i to niepewną . Miałem jeszcze ocalały zegarek , który sprzedałem aby sfinansować dalszą podróż do Chełma. Będąc już w pociągu dowiedziałem się ,że w Chełmie na stacji przeprowadzają często szczegółowe rewizje przy współpracy z ukraińskimi milicjantami . Kto ma tobołki to dostaje po głowie i przechodzi , a jeśli ktoś jest bez tobołków żądają od niego dokumentów i przesłuchują na posterunku i nie wiadomo jak się to kończy . Miałem przy sobie na pamiątkę legitymacje służbową i zaprasowane „Lagiergeld” co naturalnie na nic by się nie przydało , a mogło tylko obciążyć i zdemaskować . Podarłem w drobne kawałki i wrzuciłem do ubikacji . Skąd jednak zdobyć tobołek . Czas naglił bo pociąg zbliżał się do Chełma . Zauważyłem jakąś kobietę która miała 4 tobołki . Zaproponowałem jej pomoc , na co śmiejąc się odpowiedziała – „ stary kawał panie , my to już się znamy na takich pomocnikach „Musiałem z rozpaczą w oczach błagać ją o pomoc . Zaryzykowała i zgodziła się wsadzając mi na plecy 2 tobołki . Szczęście mi sprzyjało , nawet nie dostałem w przejściu po głowie . Wydostałem się na ulicę. Nie jestem w stanie opisać dzisiaj jak się wtedy czułem i z jaka szybkością zacząłem iść przed siebie . W pewnej chwili posłyszałem za sobą głos wołającej kobiety – „panie ,panie nie uciekaj pan , oddaj moje tobołki” Zwolniłem i zaczekałem na moja dobrodziejkę , Poszliśmy do mieszkania jej córki . Po śniadaniu obie kobiety wybrały się na targ . Obawiały się zostawić mnie samego , zaprowadził więc na strych domu . Dopóki słońce nie przygrzało ,było znośnie , ale około 11 zapanowała istna łażnia . Poty mnie oblały a tu jakaś starsza kobieta weszła na strych wieszać bieliznę i zauważyła moje nogi , narobiła wrzasku na całą kamienicę. Nie wiem co by się stało , gdyby w tym czasie nie wróciły moje opiekunki i nie uspokoiły tej pani. Zrozumiałem ,ze muszę opuścić ten dom.

Koniec części trzeciej ..............


Przez ogrody wyrwałem się niepostrzeżenie w pole. Obmyślałem plan dalszego postępowania . Chodziło mi o najbezpieczniejszą i najkrótszą drogę do Hrubieszowa , gdzie miałem znajomych z wojska i od których mogłem się dowiedzieć o lasach swojej rodziny , z którą nie miałem łączności od roku i nie wiedziałem gdzie przebywają . Najważniejszą rzeczą w tej chwili było dla mnie , by nie wpaść w ręce kolonistów niemieckich , względnie Ukraińców będących w komitywie z Niemcami , których w okolicach Chełma było stosunkowo wielu. Zauważyłem gospodarza pasącego bydło w polu i skierowałem się w jego stronę . Nie wiedziałem kto to może być i jakiej jest narodowości .Znałem język ukraiński bardzo dobrze , więc odezwałem się „dobry dyn”. Odpowiedział dobry dyn . Zapytałem gdzie można kupić żywność , ponieważ przyjechałem z Małopolski i tych tu terenów nie znam , a boje się wpaść w ręce Niemców albo Polaków . Otrzymałem odpowiedz zadawalającą , z rónoczesnym wskazaniem palcem w której wiosce mieszkają „nasi”.- Ukraińcy a w której są sami Lachy. Pożegnałem się słowami „Szczyro dziekuju” i udałem się wprost na wioskę Lachów. W wiosce poinformowano mnie , że najpewniej udzieli mi informacji pewien mieszkaniec tejże wioski , który zza Buga właśnie powrócił , ale jednocześnie ostrzeżono mnie ,że jest on skryty i małomówny .. W drodze pod wskazany adres obmyślałem plan wydobycia od nieznajomego prawdy i doszedłem do wniosku , że zastosuję ten sam sposób jak w stosunku do warszawskich spekulantów. Plan się udał . Przestraszony nieznajomy zaprosił mnie do mieszkania , postawił samogon po którym szczerze dyskutowaliśmy . Kiedy w końcu zdradziłem kim faktycznie jestem rozdobruchał się do tego stopnia ,że gościł mnie u siebie 2 dni , a potem odprowadził do Hrubieszowa . W Hrubieszowie Gestapo szalało jeszcze bardziej niż w Chełmie . Na dwa tygodnie zatrzymałem się u kolegi . Z nudów szukałem zajęcia , ale oprócz rąbania drewna nie było co robić . Tymczasem przy pomocy tegoż kolegi i jego szwagra udało się wyrobić dla mnie zaświadczenie tożsamości . Wtedy poczułem się jaki tako „udokumentowanym”. Na następne 2 tygodnie zakwaterował mnie u siebie drugi kolega –Lipiński , u którego pracowałem przy melioracji łąki . Pewnego dnia siedzielismy na ganku i kolega wskazał mi staruszkę , mówiąc ,ze ma ona ponad 80 lat i codziennie chodzi do kościoła odległego o 4 km. a nazywa się Mijakowska . Nazwisko to od razu mnie zelektryzowało , pobiegłem za nią . Za miastem ją dogoniłem i zapytałem czy nie jest przypadkiem krewną Mariana Mijakowskiego . Oświadczyła ,ze tak i podała aktualny adres jego zamieszkania . Następnego dnia o świcie udałem się pod wskazany adres . Prze Tyszowiec Lubelski dotarłem do majątku Czerkawiec , którego dzierżawcą był podobno Marian Mijakowski . W domu zastałem dwoje staruszków – rodziców Mariana . Gdy zapytałem o niego podejrzliwie mnie obserwowali , ale gdy oświadczyłem ,ze byłem szefem szwadronu 19 Pułku Ułanów Wołyńskich i ratowałem Mariana z nurtów Wisły od razu zmienili ton i poprosili mnie do wnętrza domu . Ugoszczono mnie , w czasie przyjacielskiej rozmowy dowiedziałem się ,że Marian wraca o godzinie 13. Zaproponowano mi nawet łóżko do przespania się . Podziękowałem i oświadczyłem ,ze odpocznę w parku . Około 13 Marian znalazł mnie w parku i po koleżeńskich uściskach udaliśmy się na przygotowany obiad .W Czartowcu zostałem na dłużej , otrzymałem posadę sadownika. Dozorowałem prace w sadzie na którego terenie pobudowałem szopę i smażyłem z owoców marmoladę. Za sprawą babci Mijakowskiej dostałem pracę w młynie w Tyszowcu . Początkowo byłem zwykłym robotnikiem , póżniej wagowym , a w końcu p.o. kierownika młyna . W dzień pracowałem dla ludności na „Mehlkartę” , a wnocy dla organizacji podziemnej ,której byłem członkiem . W czasie pobytu w majątku Czartowiec poznałem dwie panie , przedwojenne profesorki gimnazjum Zamojskiego –Stanisławę Zachowską i spadkobierczynie tegoz majatku , hrabiankę Zofię Ronikier . Obie panie mieszkały w Zamościu w domu Ronikiera i przyjeżdżały do Czartowca w odwiedziny babuni Chrzanowskiej i w s prawach gospodarskich do dzierżawcy Mariana Mijakowskiego . Lubiły jeżdżic konno i z tej okazji wywiązała się bliższa znajomość ze mną . Stanisława Zachowska była członkiem organizacji podziemnej i pełniła funkcję kierowniczki tajnego gimnazjum w Zamościu . Opowiadała mi o cierpieniach jakich doznała z rąk zamojskiego gestapo . Była aresztowana i okrutnie torturowana .Domyślałem się ,że wyratowała ją z rąk gestapo hrabina Ronikier. Po wojnie Stasia została dyrektorką gimnazjum w Zamościu i tam niedługo potem zmarła.. . Zosia Roniker mieszkała w Zamościu razem z ojcem . Proponowała złożenie wizyty w ich domu . Szczególnie namawiał ja do tego jej ojciec , który był ociemniały . Pewnego razu byłem w Zamościu w interesach i wybrałem się w interesach do restauracji na obiad . Gdy opuszczałem lokal natknąłem się przypadkiem na Zosię Roniker . Na początku zrobiła mi wymówkę a w końcu zabrała do swojego domu . W czasie wizyty stary arystokrata „Papa” Roniker nie dał mi dosłowa i stale podkreślał swoje arystokratyczne pochodzenie . Na pożegnanie oświadczył „moje progi nie dla każdego są dostępne , ale dla pana moje drzwi stoją otworem w dzień i w nocy”. To dobrze wróżyło ,gdybym popadł kiedyś w tarapaty. Rok 1942/43 był szczególnie tragiczny dla mieszkańców lubelskiego , a dla powiatu zamojskiego szczególnie ze względu na wysiedlenia Polaków i osiedlanie na tych terenach Niemców . Pewnej nocy dano znać ,że kolumna Niemców ruszyła w kierunku Tyszowca i trzeba się było mieć na baczności. Wywiozłem rodzinę do Zwierzyńca a sam wróciłem do Tyszowca , do pracy w młynie. Ponieważ w Zwierzyńcu trudno było o artykuły żywnościowe i były one bardzo drogie , przeto postanowiłem w sobotę zawieżć troche żywności dla rodziny . Zamówiłem furmankę z kolonii Klątwy i furmana Korygę , ale około północy rozszalała się taka zamieć śnieżna , że nie było mowy o tym żeby jechać polnymi drogami . Zdecydowałem się ma podróż kolejką wąskotorową ze stacji w Tuczapach . O podwiezienie do stacji poprosiłem pana Piliszczuka zamieszkałego w Tyszowcu . Tylko moje stanowisko w młynie nie pozwoliło mu odmówić tej prośbie . Z trudem dotarliśmy do stacji odległej o 4 km.. Przy takiej pogodzie pociąg musiał mieć opóżnienie .. Na nieoświetlonej stacyjce było sporo pasażerów ,a wśró nich warszawianka –pani Wilczyńska , która płacząc opowiadała mi o strasznych łapankach na trasie Warszawa-Puławy . Radziła mi powrót , jeżeli nie chcę narazić się na kłopoty . Pomyślałem ,ze skoro jest łapanka na głównej trasie , to nie będzie jej na bocznych liniach takich jak Tuczapy-Werbkowice-Zamość-Zawada-Zwierzyniec. Pasażerowie którzy przyjechali do Werbkowic opowiadali straszne historie o tym co dzieje się na kolei . Około 12 udałem się do kasy by wykupić bilet . Kasjer spojrzał na mnie z politowaniem i poradził abym poczekał do wieczora , bo i tak teraz pociągu nie ma . Nie przekonały mnie ani zawieja , ani rady dobrych ludzi , pchałem się sam w „paszczę zwierza”. Wieczorem byłem już w pociagu jadącym w kierunku Zamościa . Na stacji w Zamościu pociąg nie zatrzymał się . Dworzec po obu stronach obstawiony był Niemcami . Dojechaliśmy do Zawady , gdzie ja nie potrzebowałem wysiadać . Przez okno widziałem tych jak Niemcy wyłapywali tych , którzy wysiedli. Jechałem dalej . Po chwili jednak zatrzymaliśmy się i wszystkich wygoniono z wagonów wprost do ogrodzonego drutem podwórka . Następnie przeprowadzono selekcję : na lewo tych bez bagażu , na prawo z bagażami. Odbyła się rewizja osób i ich bagażu , następnie zdzielano gumą po głowie i do baraku , nie do wiary ile się tam zmieściło osób . Przy wejściu stało dwóch hitlerowców , a trzeci kierował ruchem . Ten trzeci walił gumą po głowie , a pozostali dwaj podkładali wchodzącym nogi . Nie oszczędzano starców ,kobiet i dzieci . Po segregacji wpakowano nas jak śledzie do wagonów towarowych i pod silna eskortą przetransportowano do Zamościa , gdzie umieszczono w gmachu szkolnym , na drugim piętrze . Do pomocy gestapo użyto silnych własowców . Pozbawiono mnie bagażu , ale miałem przy sobie jeszcze dużo pieniędzy kasowych oraz ruble sowieckie , a te mogły mnie mocno obciążyć , Szkoda mi było niszczyć pieniądze .Wymyśliłem następujący sposób . Dyskretnie zwinąłem banknoty w ręku i owinąłem papierem . Na wierzchu napisałem : „natychmiast oddać hrabinie Zofii Roniker”. Gdy przyszły siostry z Czerwonego Krzyża z „kawą” wybrałem wzrokowo najlitościwszą buzię i po wypatrzeniu takowej , w ogólnym ścisku wsunąłem ten rulon do kieszeni białego fartucha.. Zdawałem sobie sprawę ,ze mogą to być volksdeutschki .Siostra poczuwszy ciężar w kieszeni z miejsca wyszła z sali i wiecej jej nie widziałem . Jak się póżniej okazało trafiłem na uczciwą osobę i jeszcze tego samego wieczora pieniądze znalazły się u Zosi Roniker . Zosia poznała mój charakter pisma i podpis i udała się do „Papy”, który pomimo dawanych mi obietnic oświadczyć miał – „Trzeba wariata ,żeby wtrącać się do spraw gestapo . Zosia przekazał gotówkę dla Stanisławy Zachowskiej z oświadczeniem – rób co uważasz , bo „Papa” odmawia wstawiennictwa . W tym czasie byłem niebezpiecznym podopiecznym , ponieważ byłem 1.uciekinierem z niewoli .2 członkiem organizacji podziemnej 3. nie byłem zameldowany w Arbeitsamcie . 4 . nie miałem dokumentu osobistego z data urodzenia. Stanisława Zacharska postanowiła jednak działać . Pojechała do kolegi Tandejki , który wyciągnął dane personalne z biura meldunkowego . Udała się również do członków , którzy pracowali w Arbeitsamcie . Sfabrykowali mi zameldowanie . Pojechała tez do Tyszowca , gdzie poprzez organizację wymuszono na właścicielu młyna Brzozowskim , aby ten wystarał się od miejscowego posterunkowego żandarmerii o dobrą opinię z koniecznością zwolnienia mnie jako niezastąpionego pracownika . Mając to wszystko w garści oraz przekazane pieniądze znalazła osobę mającą wpływy w gestapo – przedwojennego profesora gimnazjum zamojskiego . Gestapowiec Mazurek był dowódcą transportu na Majdanek . Nad ranem załadowano nas do wagonów towarowych i to w takiej ilości ,że niepodobna było ruszyć ręką lub nogą. W eskorcie gestapowców i własowców pociąg ruszył w kierunku Lublina . Wśród transportowanych znależli się tacy , którzy w pełnym biegu pociągu potrafili wydostać się zewnątrz prze małę okienko i skakali z nasypu. Taka sztuka udała się jednak niewielu. Gdy zauważyli to strażnicy zaczęli strzelać. Przed Rejowcem transport zatrzymano w polu . Wszystkich wysadzono z wagonów , a dowódca transportu –gestapowiec Mazurek oświadczył ,że na skutek ucieczek nie będzie wagonów zamykał , lecz za jedną brakującą osobę w wagonie rozstrzela dziesięciu . Po ponownym przeliczeniu stanu osobowego wsiedliśmy do wagonów otwartych teraz na dwie strony . Do każdego wagonu wsiadło również po dwóch własowców z karabinami maszynowymi . Od tej pory pasażerowie pilnowali się , aby przypadkiem który nie uciekł. W Lublinie na stacji obstawieni silną eskortą wysiedliśmy i dalej na Majdanek poprowadzono nas pieszo . Pole obozowe obstawione wieżami wartowniczymi oświetlone było żarówkami różnego koloru. Oprócz wachmanów na wieżach i wartowników w bramach ,żywej duszy nie widać. A pierwszy rzut oka obóz podobny był do magazynów. Na początek oświadczono nam ,ze przywieziono nas tutaj , aby przesiać ludzi uczciwych od partyzantów i bandytów. Do tego czasu nie wolno nam było odbierać żadnych osobistych rzeczy. Wydawać by się mogło ,że naprawdę panuje tu sprawiedliwość i porządek . Moja grupę wpędzono 9-tkę. Na tym terenie znajdowało się 14 baraków tak zwanych „Barak Pfarde”. We wnętrzu baraku oprócz kupek słomy wytrzepanej z sienników nic więcej nie było . We wnętrzu znajdowało się 500 osób . Przez 3 dni nikt do nas nie zaglądał , nie dawano nam posiłków .Po tym czasie pierwszy apel na placu . Dopiero teraz okazało się ile narodu się tu mieściło – jak okiem sięgnąć nieprzeliczone tłumy . Takie apele powtarzały się 3 razy dziennie , przy silnym mrozie i padającym śniegu . Spośród Niemców skazanych politycznie wskazano kapowców i blokowych . Wprowadzono rygor i dyscyplinę. Na 500 ludzi wydano 50 miseczek , a łyżki robiliśmy sami z kawałków desek. Ludzie gorączkowali z braku wody do picia . Próbowano przez otwory w dachu zgarnąć trochę śniegu do środka baraku . Pierwsza seria z karabinu maszynowego oddana przez wartownika z wieżyczki raniła kilka osób i od tej pory nikt nie ważył się więcej wychylać ponad dach . Do zaspakajania potrzeb fizjologicznych wrzucano na noc przy wejściu do baraku drewnianą skrzynię. W związku z taka sytuacją wiele osób chorowało , a chorych grupowano przy wejściu obok tych skrzyń z kałem i z moczem . Najtragiczniej było w nocy . Po ciemku na czworaka pełzano do skrzyń , często załatwiano się na twarz chorego , który ostatkiem sił błagał o litość.

Koniec części czwartej............

Jeżeli nawet ktoś trafił do skrzyni to i tak ta lawa wydostawała się z rozeschłych skrzyń i płynęła przez chorych i konających ludzi. Nie do opisania był wygląd tych nieszczęśników , gdy na pobudkę zapalano światło . Tak wyglądała niemiecka higiena , jeżeli nie skonał z choroby to skonał w ludzkim kale .Po pobudce naturalnie wszystko musiało być wyniesione i wymyte .Najokropniejsze rzeczy oglądaliśmy na sąsiednich polach , gdzie przebywali skazańcy ponumerowani . Gdy wychodzili z baraków na apel , to co najmniej 10% stanu już chwiało się na nogach a pomocy udzielić nie było wolno . Kto upadł na ziemie ten już żegnał się z tym światem , podchodził blokowy z pałą i dobijał , ale najczęściej drewnianym butem w skroń. Zabity czy ogłuszony leżał na ziemi w szeregu oczekujących na koniec apelu .Po sprawdzeniu stanu , wrzucano trupy i półtrupy do olbrzymiego wozu . Widać było wystające ręce i nogi . Dalszy etap to piec w którym palono zwłoki . Nie lada szczęściem było wydostanie się z Majdanka , do więzienia na zamku w Lublinie .Po 2 tygodniach zwalniano niektórych , tych o których upomniało się jakieś przedsiębiorstwo . Po 3 tygodniach wyczytano i moje nazwisko aż 3 razy . Nie odzywałem się bo po prostu nie mogłem uwierzyć w cud . Po uwolnieniu wyprowadzono nas kilkunastu ludzi tą
Ryszard - 15-08-2009 - 09:01
Temat postu: Pamiętnik ułana z 19-tki wołyńskiej
gdzie odstąpiliśmy dla nich kuchnię polową zdobytą na banderowcach w Wozylowie oraz wytypowano ze szwadronu sekcję Juranda , która kierowała oddziały po osi marszu. W sobotę Wielkanocną przygotowywaliśmy się do uroczystej rezurekcji . Przybył z lasów oddział piechoty leśnej , przybył kapelan oddziałów leśnych ksiądz Skowrończa , delegaci służby sanitarnej . Ołtarz polowy ustawiono pod pałacem . Z lasu przywieziono trzy fury gałęzi rozpalono ognisko i przy akompaniamencie salw honorowych rozpoczęła się uroczystość . Po mszy śniadanie zakrapiane zarekwirowanym w gorzelni spirytusem . Stawiałem wniosek ,ze na dwóch partyzantów pół litra. Po północy kazano podać po raz drugi po pół litra . Moja obawa o skutki tego sprawdziła się już po moim wyjeżdzie do Tyszowic . Zezwolenie na wyjazd otrzymałem od komendanta jeszcze po trzeżwemu . Zastępstwo przekazałem wachmistrzowi „ Jaworowi” , a niezależnie od tego na miejscu był komendant obwodu i słynny” zagończyk „ porucznik „ Wiktor”. Banderowcy wspólnie z Niemcami wykorzystali moment nietrzeżwości naszych i zaatakowali od strony Wasylewa. Nasze placówki zostały zaatakowane z granatników . Zginęli prawie wszyscy z plutonu leśnego . Oprócz ataku frontalnego do akcji wkroczył oddział Wehrmachtu stacjonujacy w Łaszczowie . Nasza przegrana była na całej linii . Widziałem z Tyszowic łunę palacego się majątku Posadów. Słychać było terkot kaemów i wybuchy granatów..Po przybyciu do oddziału komendant obwodu rozkazał przygotować kwatery w nowym miejscu –majątku Czartowice . Z jedną sekcją w biały dzień miałem osiągnąć cel i przygotować kwatery do nocy . W nocy kiedy przybył cały oddział rozkwaterowałem go zgodnie z rozkazem –kawaleria na folwarku , piechota na kolonii. Wszyscy zostali zamaskowani . Kawalerzyści w stajniach przy koniach , stanowiska obronne w oknach . Kuchnia polowa została posadowiona w parku. W pałacu oprócz znajdował się komendant obwodu , komendant rejonu , ksiądz kapelan i porucznik „Wiktor” .Ja zaś ciągle sprawdzałem maskowanie . Wychodząc z pałacu usłyszałem strzał karabinowy i zauważyłem dwóch nieznanych , podejrzanie umundurowanych . Przypuszczałem ,ze mogą to być piechurzy , którzy kwaterowali w kolonii i krzyknąłem „który strzelał”? W odpowiedzi usłyszałem strzał . Pociska trafił w ścianę nade mną , a oderwany tynk wpadł mi za kołnierz. Pomyślałem ,że mogą to być niemieccy osadnicy z sąsiedniej wsi Czartowczyk . Zameldowałem to komendantowi obwodu .On polecił mi nie strzelać z naszej strony . Tym co strzelali nasze zachowanie wydało się podejrzane , wycofali się oddając pojedyncze strzały . Zdarzyłem ostrzec kawalerzystów , ale z kolonii nasza piechota otworzyła ogień. Przeciwnik zaczął uciekać . Nie chcąc wypuścić naocznych świadków naszej tu obecności wydałem na własna rękę rozkaz schwytania ich. Okazało się ,ze był to patrol rozpoznawczy wysłany przez Niemców ze wsi Czartowczyk aby rozpoznać nasze siły . Dwóch złapanych Niemców sprowadzono do majątku i zamknięto w magazynie zbożowym . Na odgłos strzelaniny przybyły posiłki niemieckich osadników . Zajęliśmy stanowiska za grubymi drzewami w parku . Niemcy rozsypali się w tyralierę zajęli stanowiska ogniowe za kupami obornika prowokując nas pojedynczymi strzałami. Wkrótce nadjechał na spienionym koniu goniec z Tyszowiec donosząc ,że żandarmeria niemiecka i policja granatowa wyruszyła w kierunku Czartowca . Na horyzoncie ukazały się furmanki z których wyskakiwali żandarmii i policjanci . Dotarli do linii zajętej przez osadników . Po chwili strzelanina ustała Dowódca żandarmów w asyście kilku swoich ludzi wszedł do pałacu . Znajdowały się w nim tylko kobiety , ponieważ my zajmowaliśmy stanowiska ogniowe na zewnątrz. Nieproszeni goście przeszli przez pokoje pałacowe i po wyjściu z nich dowódca powiedział –„Byliśmy , sprawdziliśmy i nikogo nie znależliśmy . Czy dobrze zrozumiano ? „Jawohl Herr Komendant”. Następnie zwinęli tyralierę i odjechali . Gdyby wówczas nie zapanował zdrowy rozsądek i zimna krew mogło być wielkie nieszczęście . Pozostała nie załatwiona sprawa dwóch Niemców zamkniętych w magazynie zbożowym . Na wieczornej naradzie padły dwa wnioski . Pierwszy zastrzelić , drugi puścić żywcem . Zwycięzył ten drugi . Ustalono tylko , że przkażą oni swym pobratymcom ostrzezenie ,że w przypadku przesladowania polskich wiosek ich Czartowczyk zostanie zrównany z ziemią. Jeden z Niemców , były Volksdeutsch powtarzał nasze ostrzeżenie kilkakroć dla lepszego zapamietania Nastepnie puszczono ich wolno . Skutek był dobry ,aż do końca wojny nikt z Czartowczyka nie pokazał się w Czartowcu . Jeszcze tej nocy opuściliśmy majątek i udalismy się do lasu oczekując dalszych rozkazów. Mielismy wyruszyć w lasy Alowskie , lecz z braku zaopatrzenia dla ludzi i koni postanowiono zniknąć „pod ziemią” . Znaczyło to ,ze mielismy zostać rozczłonkowani po koloniach w rejonie Tyszowca po dwa konie i dwóch ludzi w kazdym gospodarstwie. Mielismy pomagac w wiosennych pracach polowych , a w świąteczne dni paść konie .Tymczasem przy ulewnym deszczu i nieopisanej ciemności ruszyliśmy do kwater . Po drodze do wsi Sobol zauważylismy ,że cała wieś jest oświetlona , co rzadko zdarzało się o tak póżnej porze . Z sekcja konna ruszyłem na rozpoznanie i w pewnej chwili usłyszałem okrzyk –„stój , kto idzie ?”. Odpowiedziałem –„konne rozpoznanie polskich partyzantów”. W odpowiedzi usłyszałem –„wolna doroga” We wsi Sobol zatrzymała się sowiecka partyzantka , gdzie nawiązano łączność z naszą organizacją . W tym dniu rozegrała się potyczka z Niemcami w rejonie Komarowa .Na takich kwaterach pozostawali partyzanci mego szwadronu ,aż do przyjścia armii sowieckiej . Cofający się Niemcy zabrali nam dużo dobrych koni , a próba dowództwa nakazująca wycofanie się w lasy Alowskie byłą spóżniona . Z wejsciem Sowietów nasz oddział przestał istnieć jako jednostka . Na terenie powiatów Hrubieszów , Tomaszów , Zamość działały jeszcze przez dłuższy czas pojedyńcze grupy bez odgórnego rozkazu na własną rękę . Po zakończonej wojnie wyjechałem na Ziemie Odzyskane , gdzie przebywam do chwili napisania tego pamiętnika . Na zakończenie muszę podkreślić ,że z przyjemnością wspominam swoich podwładnych –partyzantów AK , którzy przy spełnianiu swoich obowiązków nie splamili swoich rąk rozbójnictwem i rabunkiem ludności
Wszystkie czasy w strefie GMT - 12 Godzin
Powered by PNphpBB2 © 2003-2006 The PNphpBB Group
Credits